Dusiołek nr 4 w moim wykonaniu.
Patrzyłem na prognozę codziennie i codziennie przepowiadali inne warunki w sobotę. Najpierw miało być zachmurzenie całkowite i ciągły deszcz, potem umiarkowane i przelotne opady, a potem rozpogodzenia i burze.
Z kumplem zmówiliśmy się 3 dni wcześniej, że podchodzimy do tematu na sportowo: stroje biegowe, brak alkoholu na trasie, brak sprzętu foto. Miało być nas 3 w miarę dzielnych facetów. Kupiłem sobie z tej okazji plecak do biegania z bukłakiem. W czwartek, 2 dni przed imprezą zrobiłem dyszkę w nowych butach trialowych, które planowałem zabrać. Na próbie buty spisały się dobrze, gorzej ze mną - jakiś dziwnie słaby czas osiągnąłem, przy dość wysokim tętnie, a po biegu byłem bardziej zmęczony niż można się było spodziewać. W piątek rano obudziłem się z bólem gardła i posmakiem ropy w ustach. W pracy miałem chyba gorączkę, głowa mnie bolała, czacha paliła. Zastanawiałem się nad rezygnacją. Po południu poczułem się lepiej. Stwierdziłem, że przebiegnę kontrolnie 5 km - niech się choroba decyduje, czy ma się nasilić, czy ustąpić.
Wieczorem kumpel przesłał mi mapkę trasy i powiedział, że będzie z nami jeszcze jeden koleś, bardzo dobry, nie do zajechania. Odnośnie trasy w tym roku wymyślili, że najdalszym punktem będą Myślenice. Ciekawie to wyglądało, bo tereny nietypowe jak na Dusiołka, zwykle było kółko dookoła Wiśniowej. Trasa mi się podobała. Prognozy się poprawiły. Miało być przez pół dnia słonecznie, a potem zachmurzenie, ale bez opadów. Stwierdziłem, że chyba jednak pojadę, najwyżej jak nie dam rady, to odłączę się od grupy i nie będę się spinał. Postanowiłem jednak wziąć aparat, to już chyba nałóg.
Rano czułem się lepiej niż się spodziewałem, w zasadzie całkiem dobrze, co mnie ucieszyło. Nie wiem czy to cudowne ozdrowienie, czy kwestia mobilizacji psychicznej. Na miejscu poinformowałem ekipę, że coś mnie bierze i że najwyżej się odłączę. Dusiołek się rozpoczął. Ponad 200 uczestników. Zaczęło się od płaskich asfaltów.
A potem najbardziej strome i najdłuższe podejście na Lubomir. Na którym okazało się, że nasz nowy kolega jednak nie jest taki dobry. Czekaliśmy na niego 5 minut w połowie i potem jeszcze 10 na szczycie. Ja ku własnemu zaskoczeniu na podejściu byłem najmocniejszy.
Na Lubomirze nowy kolega powiedział, żebyśmy na niego nie czekali. Ruszyliśmy więc lekkim truchtem i udało się go utrzymać praktycznie cały czas, przez kilkanaście kilometrów, do samych Myślenic.
Dziwnie się biega takie długie dystanse z aparatem, półtorakilową lustrzanką, ale jak to mam w zwyczaju dokumentowałem wszystko.
W Myślenicach, w połowie trasy byliśmy bardzo zadowoleni z siebie. Udało się przesunąć sporo do przodu, na 32 miejsce. Na Lubomirze byliśmy ok 50-go. Zrobiliśmy sobie przerwę na posiłek i standardowy poczęstunek Indianki, czyli kielon wiśniówki, kielon alkoholu bez znaków akcyzy po porozumiewawczym mrugnięciu. Dodatkowo była jeszcze możliwość wypicia piwka stawianego przez organizatorów, z czego skorzystałem.
Ruszyliśmy dalej. Długie łagodne podejście, piękna pogoda. Niestety moi współtowarzysze zaczęli zostawać z tyłu. Szedłem "wolno", robiłem zdjęcia, a i tak czekałem na nich 5 minut na punkcie, straciliśmy 2 pozycje. Wygłosiłem mowę motywacyjną, mieliśmy jeszcze powalczyć.
Potem trasa robiła się bardziej wymagająca pod względem orientacji. Robiliśmy skróty licząc, że w ten sposób kogoś wyprzedzimy. Niestety kolega Jacek zaczął regularnie zostawać w tyle i zdaliśmy sobie sprawę, że będzie ciężko utrzymać miejsce.
Jak to zwykle bywa, nie wszystkie skróty były najszybsze, ale ogólnie nie mieliśmy nawigacyjnych problemów
Potem się niestety trochę zgubiliśmy - z 10 minut w plecy jak nic, tylko dlatego, że jednogłośnie uznaliśmy, ze dziewczyna przed nami poszła źle, bo to dziewczyna. Szowinizm został ukarany natychmiast.
Na ostatnim płaskim odcinku stało się coś dziwnego. Nagle i bez ostrzeżenia zacząłem czuć silny ból we wszystkich mięśniach nóg i w dolnych mięśniach brzucha. Nie było szans, żeby choć trochę podbiec. Pierwszy raz mnie coś takiego spotkało. Traciłem dystans do kolegi, choć bardzo chciałem dotrzymać mu kroku. Uratował mnie Jacek, który już dogorywał w tyle, a że do mety były 3 km, to postanowiliśmy ukończyć wspólnie.
Finiszowaliśmy na pozycjach 38-40 z czasem 6:32, wyszło 36,6 km. Sam nie wiem co o tym myśleć, mam mieszane uczucia. Rok temu mieliśmy czas 7:41, wiec teraz znacznie lepiej, ale trasa byłe jednak prostsza, na pewno bardziej płaska 1500 metrów przewyższeń, o 300 metrów mniej niż w zeszłym roku. Rok temu byliśmy o 10 miejsc wyżej, ale na pewno miało to związek z tym, że teraz była jedna trasa dla wszystkich, a rok temu były dwie 35 i 50 km. Mocniejsi robili 50-tkę, więc mieliśmy lepsze miejsce ale w słabszej grupie.
Jaki wpływ na wynik miała choroba? Czy w ogóle byłem chory? Nie czułem tego na trasie. Start miał mi dać odpowiedź na pytanie, czy jestem mocny, czy stary... i nie wiem. Poza tym co to była za niemoc na końcówce? Podczas normalnego chodzenia po górach nigdy czegoś takiego nie miałem. Wystarczyło godzinkę odpocząć na mecie i całkowicie przeszło. Dzisiaj pojawiły się normalne zakwasy jak zawsze na drugi dzień po dużym wysiłku.
Na mecie wzięliśmy prysznic, zmieniliśmy ciuchy, zjedliśmy obiad (jak zawsze najlepszy na świecie schabowy z kapustą) i zrobiliśmy flaszkę domowej wiśniówki. 2 godziny po nas zafiniszował kolega, którego zostawiliśmy na Lubomirze (85 miejsce). To był jego pierwszy Dusiołek i był bardzo zadowolony. Powiedział, że za rok będzie na pewno i poćwiczy, żeby być w lepszej formie (zobaczymy). Potem na spokojnie ognisko, kiełbaski, dyplomy... krążąca wiśniówka od organizatorów i lokalne browary, ale już nie piłem, bo jestem odpowiedzialnym kierowcą. Ciągle finiszowali maruderzy, wszyscy witali ich brawami. Gitara i śpiewy. Fajnie.
Na koniec tradycyjnie odwiedziłem Strzępka. Ma się dobrze. To już prawie 5 lat.