tygodnikpodhalanski.pl
http://www.tygodnikpodhalanski.pl/modul ... e&sid=3577
Cytuj:
Strzelista turnia w paśmie Batura Mustagh w Karakorum była celem dwuosobowego zespołu polskich alpinistów - Jakuba Hornowskiego z Zakopanego i Tadeusza „Mazeno” Dzięgielewskiego z Bochni. Trudne warunki pogodowe i terenowe uniemożliwiły zdobycie szczytu, do którego zabrakło 300 metrów.
Chociaż do Gulmit Tower (5810 m) jest z Karakorum Highway w linii prostej tylko około 10 km, a baszta, widoczna z drogi biegnącej doliną Hunzy, jest atrakcyjnym celem wspinaczkowym, to jeszcze nikt jej dotąd nie zdobył.
Podchodzące pod nią krótkie doliny rzadko są odwiedzane przez alpinistów. Pod koniec lata po raz pierwszy w ten rejon wybrali się Polacy, którzy podjęli zaawansowaną próbę zdobycia turni. Dotychczas na przełęcze pod skalistą wieżą weszli uczestnicy dwóch wypraw: francuskiej pod kierownictwem Gerarda Decorps w 1988 roku, od strony lodowca Bulkish Yaz oraz brytyjsko-amerykańskiej, pod kierownictwem Julien Freeman-Attwood, w 1994 roku, z lodowca Sikardu.
- Planowaliśmy wyjazd w Karakorum, ale tak do końca nie wiedzieliśmy, co będzie naszym celem - czy Laila Peak (5971 m), czy też Shimshal White Horn (6400 m) - wyjaśnia Kuba Hornowski. - W końcu po rozmowie z Jerzym Walą, który sugerował nam Gulmit Tower i udostępnił nam materiały dotyczące tego rejonu, podjęliśmy ostateczną decyzję. Do dyspozycji mieliśmy tylko miesiąc. Czy trafimy w tym czasie na dobra pogodę, było dużą niewiadomą.
Z Warszawy przez Londyn udali się do Islamabadu, a potem czekało ich 18 godzin jazdy autobusem do Gilgit, gdzie zakupili żywność, liny i gaz. Dalej Karakorum Highway jeszcze 140 km do Gulmit, osady leżącej na wprost widocznej stamtąd Gulmit Tower.
Zanim wyruszyli na lodowiec, dwa dni poświęcili na rekonesans. Podeszli do fortu Andra i źródła Kuk, leżącego na wysokości około 3000 m, a zaopatrującego w wodę dwie miejscowości w dolinie - Gulmit i Ghulkin. W drugim dniu, w celu rozpoznania drogi i aklimatyzacji, podeszli jeszcze na wysokość 4000 metrów, po czym powrócili do Gulmit. Tam wynajęli 4 tragarzy do wyniesienia 200 kg bagażu oraz kucharza i przewodnika.
Następnego dnia wyruszyli w góry. Trasa wiodła nie na wprost doliną o stromych zboczach, tylko dogodniejszą ścieżką do Kamaris, a potem doliną Gulmit Yaz do źródła Kuk i na przełęcz Rajab Hill, a po odpoczynku do Bulkishkuk, gdzie znajduje się kamienny schron pasterski. Dojście do czoła lodowca Bulkish Yaz było ostatnim etapem tej kilkuosobowej karawany. Baza główna została założona na wysokości około 4000 metrów - 250 metrów bliżej od miejsca, gdzie przed 18 laty mieli swój obóz Francuzi.
Jeszcze tego samego dnia podeszli na morenę lodowca, by z bliska przyglądnąć się lodospadowi. - Nie wyglądał on zachęcająco - relacjonuje Tadeusz Dzięgielewski. - Nie ma minuty, żeby nie leciał jakiś kamień, kwadransa - głaz, godziny - duży głaz, a i małe kamienice też się dwa lub trzy razy dziennie zwalają z seraków w dół. Upał zwiększa natężenie kanonady.
Szczelina nie do przejścia
Wykorzystując niezłą pogodę, postanowili najpierw znaleźć przejście wśród seraków lodospadu. Kuba Hornowski tak wspomina: - Początkowo próbowaliśmy, klucząc wśród seraków, przejść lodospad środkiem, na wprost. Kiedy wspięliśmy się na górę lodospadu, to napotkaliśmy przeszkodę nie do pokonania. Szeroka i głęboka szczelina przecinała w poprzek lodowiec. Tadeusz tak pisze w swoim dzienniczku wyprawowym: - Jesteśmy na górze lodospadu i beznadziejnie gapimy się w ciemną czeluść pod naszymi stopami. Co najmniej 50 m głębokości, bo tyle widać, i 30 m szerokości i tak od brzegu do brzegu lodospadu. Prawą stroną pod skałami nie ma szans na przejście, chyba dla samobójców. Kamienie bombardują dosłownie każdy metr kwadratowy. Po lewej stronie szczelina zmienia się w złomowisko seraków.
Zawracają do bazy. Przejście lodospadu okazało się kluczem na podejściu pod turnię. Następnego dnia wspięli się na boczną grań, ograniczającą dolinę od strony północnej, by z góry zlustrować lodospad i wypatrzeć możliwość przejścia na górną, płaską część lodowca. Z wysokości 4400 m dostrzegli taką możliwość. W tym dniu pogoda się załamała, ale na szczęście na krótko i po jednodniowym odpoczynku w bazie, następnego dnia w południe ponownie wyruszyli w górę. Przeszli w poprzek lodowca do szczeliny brzeżnej, pod ścianę skalnej kazalniczki. Tam było trochę wspinaczki, a potem już płaska część lodowca. Wracając do bazy, oznaczyli przejście przez lodospad kilkoma traserami własnego pomysłu.
Następnego dnia z plecakami po 50 kg wyruszyli na lodospad. Potem pod płytami kazalniczki wspinali się na żywca i po sześciu godzinach doszli na płaską część lodowca, gdzie założyli obóz wysunięty, na wysokości 4300 m. Pogoda ponownie się załamała, tym razem na trzy dni. Padał deszcz lub mokry śnieg. W sumie w tym czasie spadło ponad pół metra śniegu. Lawiny schodziły prawie ze wszystkich stoków. Po trzech dniach „kiblowania” w namiocie, kiedy wszystko było mokre, postanowili z całym ekwipunkiem wrócić do bazy. Powrót trwał ponad osiem godzin. Psycha siadła, zanosiło się na zakończenie wyprawy. Myśleli o zamianie celu - na łatwiejszy i nieco niższy szczyt.
Atak szczytowy
W końcu rozpogodziło się. Po dniu „restowym” i częściowym wysuszeniu puchów humory się poprawiły. - Skoro przyjechaliśmy, by wejść na Gulmit Tower, to spróbujemy, ale na lekko - podjął decyzję Kuba. - Wyruszyliśmy z bazy bez śpiworów i namiotu, tylko z puchówkami i płachtami, z małą ilością jedzenia i picia, ale z całym potrzebnym sprzętem wspinaczkowym.
Tempo mieliśmy niezłe, bo przejście przez lodospad i dojście do obozu wysuniętego zajęło nam tylko 2,5 godziny. Potem godzinę przez płaski lodowiec, który pod ścianą przechodzi w stożek lodowo-lawinowy. Doszliśmy tam o godz. 8. Było bardzo ciepło, a dookoła schodziły lawiny, dlatego 300-metrowe pole lodowo-śnieżne, podchodzące pod ostrogę skalną u wylotu kuluaru, staraliśmy się przejść jak najszybciej. Kuluarem w tym czasie zeszła jedna duża i kilka mniejszych lawin, więc drogę nam nieco wyczyściło. Po dwóch godzinach byliśmy pod ostrogą skalną. Wystawała tam z lodu francuska poręczówka.
Rozpoczęli wspinaczkę lodowo-śnieżnym kuluarem, nieco z prawej strony od lawinowej rynny, i kiedy po południu słońce schowało się za grań, przestało się sypać z góry. Przeszli jeszcze przez strome zwężenie i około godz. 22 doszli pod skały, gdzie na małej platformie lodowej, siedząc na karimacie owinięci w płachty biwakowe, spędzili noc. - Rano zdarzyła się rzecz najgorsza, co w zasadzie zadecydowało o niepowodzeniu ataku szczytowego - mówi z żalem Kuba. - Otóż, kiedy obtłukiwałem z lodu kartusz gazu, upuściłem go. Poleciał gdzieś w dół do szczeliny. Był to jedyny pojemnik z gazem, jaki mieliśmy z sobą.
Picie nam się skończyło. Teraz mogliśmy tylko zjeść chińskie zupki na sucho i ruszyć w górę. W południe doszliśmy do przełęczy (około 5300 m), cały czas z lotną asekuracją. Stwierdziliśmy, że pójdziemy jeszcze w górę, dokąd będzie nas puszczało. Teren był skalno-lodowo-śnieżny, początkowo nietrudny. Zrobiłem pierwszy wyciąg. Na drugim były miejsca o trudnościach III i IV i doszedłem na cypelek w grani. Z prawej strony było pole lodowo-śnieżne. Żeby do niego dojść, musiałbym zejść 30 metrów i przetrawersować.
Doszliśmy do wniosku, że rezygnujemy i wycofujemy się. Widoczna stamtąd dolna część ściany szczytowej była lita i dobrze urzeźbiona - były kominy i rysy, ale trzeba było co najmniej jeszcze jednego dnia na wyszukanie właściwej drogi do wierzchołka. Byliśmy odwodnieni, bez picia i gazu, brakowało nam też jedzenia. Gdybyśmy byli tam dwa tygodnie wcześniej, przed opadem śniegu, to wspinalibyśmy się w butkach i było to do zrobienia. Teraz leżało ok. 40 cm świeżego śniegu. Doszliśmy do wysokości ok. 5500 m. Do szczytu zabrakło 300 m. O godz. 15 rozpoczęliśmy odwrót - zakończył swoją relację Kuba.
Wycofali się do przełęczy, a potem w kuluarze założyli jeszcze 9 zjazdów, aż do francuskiej poręczówki, z której też skorzystali zjeżdżając pod ścianę. Było już ciemno. Po wypięciu się z liny wpadli w wąską szczelinę brzeżną, na szczęście tylko do bioder. Zeszli na lodowiec i o godz. 23 dotarli do miejsca, gdzie poprzednio stał obóz wysunięty. Tam spędzili noc, a na drugi dzień przez lodospad powrócili do bazy.
Nie było już czasu na ponowienie ataku szczytowego. Tragarze byli już wcześniej umówieni. Kończyły się trzy tygodnie pobytu w górach i trzeba było wracać do kraju. Czy powrócą jeszcze w ten rejon, by wejść na Gulmit Tower? - Mazeno bardzo chce - mówi Kuba - i ja też, ale nie wiem, czy w przyszłym roku będę miał pieniądze. Rejon jest bardzo atrakcyjny i warto tam jeszcze pojechać.
Hornowski jest studentem anglistyki, a Dzięgielewski pracuje jako grafik komputerowy w Krakowie, jest żonaty i ma trzy córki, a taki wyjazd kosztuje.
Uczestnicy wyprawy dziękują Jerzemu Wali, Kaziowi Stagrowskiemu, Stephen Kingowi, Waldkowi Niemcowi, Pawłowi Olendzkiemu, Tomkowi Szwagro Głód, Markowi Rowińskiemu, Kubie Kokoszce, Kubie Mareckiemu, Tomkowi Figurze, Piotrkowi Kucharskiemu, Błażejowi Konikowi, Annie i Stanisławowi Bugajskim.
Apoloniusz Rajwa Fot.: Jakub Hornowski
A tak wygląda Gulmit Tower
http://noorpa.tripod.com/my_collection/ ... um?i=5&s=1
Tu jest opis tej wyprawy ze zdjęciami
http://www.wspinanie.pl/serwis/200610/1 ... _tower.php