PrologPrzez wiele lat żyłem nie wiedząc, że taka góra w ogóle istnienie. Pierwszy raz dowiedziałem się o niej oglądając zdjęcia wrzucone na jednym z forów górskich przez jednego z użytkowników (przy okazji pozdrawiam Cię Marku!). Widok na jakiś czas zapadł mi w pamięć ale z czasem przykryły go inne obrazy i historie. Minęło kilka lat a szczyt przypomniał o sobie w dość nietypowy sposób. Otóż któregoś pięknego dnia na skrzynkę dostałem wiadomość z propozycją wyjazdu na majówkę właśnie tam! Jakiś czas biłem się z myślami czy to odpowiedni moment, czy jestem już gotów. Dopytałem gdzie trzeba i postanowiłem jednak odpuścić. Było za wcześnie. Nie mój poziom… Minęło kolejnych parę lat. Przez ten czas podziałałem w górach wyżej i niżej, bliżej i dalej. I postanowiłem, że to jest ten moment. Spróbuję!
Dzień 1 - TaschNa nasz nocleg w szwajcarskim Tasch docieramy późnym popołudniem lub wczesnym wieczorem - kto jak woli. Szybko wrzucamy w siebie kolację i przeglądamy mapę. Mimo, że pogoda jest delikatnie mówiąc średnia postanawiamy ruszyć na pobliskie zbocze w nadziei, że uda nam się dostrzec górujący nad pobliskim Zermatt Matterhorn. Podchodzimy kilkadziesiąt minut w górę a następnie trawersujemy zbocze ku południu. Powoli (a nawet szybko) zaczyna się ściemniać a wraz z zapadającym zmrokiem umyka nasza nadzieja. "Jeszcze tylko do tamtego łuku ścieżki" stawiamy sobie punkt graniczny. Jest! Widać go! Wprawdzie daleko i otulony chmurami ale udało się! I mimo, że żadnego sensownego zdjęcia nie udaje nam się ustrzelić to jesteśmy szczęśliwi. Teraz z czystym sumieniem możemy zejść na dno doliny i zająć się degustacją szwajcarskich browarów.
Dzień 2 - ZermattPlan był taki aby wjechać na Gornergrat i pokręcić się po okolicy robiąc przy okazji pocztówkowe zdjęcia króla okolicy. Jednak już wieczorem po sprawdzeniu prognoz pogody starałem się przeforsować swoje zdanie, że nie ma to najmniejszego sensu. Prognoza mówiła jasno: deszcz i chmury. Ostatecznie nikt nie dał się przekonać postanowiłem więc działać w pojedynkę. Uznałem, że zamiast tracić bez sensu kasę na kolejki przejdę się z buta do Zermatt. Jak postanowiłem tak też zrobiłem!
Początek drogi pokrywał się z wczorajszą trasą. Najpierw w górę lasem, potem trawers zbocza ku południu. Oczywiście od rana pada i nic nie widać. W trakcie okazuje się, że tą samą trasą wiedzie jakiś miejscowy bieg górski do (bodajże) Taschhutte. Co chwilę mijają mnie młodzi i starzy o żelaznej kondycji. W końcu mój szlak odbija zdecydowanie na południe i po jakiejś godzinie wychodzę z lasu. Gdyby było cokolwiek widać pewnie widoki byłyby miodzio. Ale miodku nie ma, jest za to wszechobecna wilgoć i mgła.
Po kilkunastu kolejnych minutach marszu staję przed jakąś tablica. Wielki napis "Uwaga" (oczywiście nie po polsku), do tego plan jakichś schronów i odległości liczone w setkach metrów i minutach. O co w tym chodzi? Jeb! Świst! Słychać walące się z góry kamienie. Trwało to dosłownie chwilkę. Lawina kamienna poleciała w bliżej nieokreślonej odległości (nic przecież nie widać!). Aha! Wszystko jasne! Teren się sypie i zbudowali schrony, żeby można w nich było przeczekać ewentualną kanonadę kamieni. Co robić? Jestem sam, pogoda kijowa, nic nie widać, teren nieznany a z góry mogę dostać w łeb kamieniem. Wracać czy iść dalej? Analizuje jeszcze raz plan schronów i ruszam jak najszybciej dalej. Robiąć przerwy w bezpiecznych miejscach udaje mi się bezpiecznie przejść kruche zbocze.
Teraz już chyba będzie bez przygód. Dochodzę do rozstajów szlaku i robię pierwszy dłuższy postój. Wcześniej myślałem, że jak pogoda się poprawi i będę czuł z nogach moc to może odbiję tu na jakiś Ritzengrat czy inny Unterrothorn ale że pogoda bez zmian a i psycha (że o formie nie wspomnę) nie uskrzydla postanawiam iść dalej w kierunku Zermatt.
Gdzieś przy rozstajach szlaku:
Teraz szlak łagodnie zaczyna się obniżać. Po kilkudziesięciu minutach dochodzę do jakiegoś do miejscach, w którym stoją drewniane szopy. Jakie jest lub było ich przeznaczenie? W tym deszczu i mgle nie interesuje mnie to kompletnie. Robię kilka zdjęć i lecę dalej.
Mija dosłownie kilkanaście minut i jestem już poniżej chmur. Widać też w końcu cel mojego spaceru.
Proszę Państwa oto Zermatt:
Leśna ścieżka obniża się powoli acz systematycznie. Z każdym krokiem zabudowania alpejskiego kurortu są coraz bliżej. W końcu dochodzę do pierwszych zamieszkanych posesji. Pojawia się beton, nie tylko wokół mnie ale i pod stopami. Nagle ze spokojnego lasu trafiam na ulicę, którą co rusz mija mnie jak nie turysta to meleks (w Zermatt zakazany jest ruch samochodów spalinowych). No tak... W lesie było dużo przyjemniej!
Meleks pod jednym z hoteli:
Im dalej w miasto tym gorzej. W centrum prawdziwe tłumy. O ja głupi! Po co ja się tu pchałem? Tak naprawdę nic ciekawego tu nie ma - ot ładne pensjonaty i hotele. Za to rzeki ludzi wylewające się z każdej uliczki przytłaczają. Uciekać! Uciekać stąd jak najszybciej!
Zdobywca m.in. Matterhornu, Barre des Ecrins czy Grandes Jorasses upamiętniony tablicą na jednym zbudynków:
Kieruję się ku północy miasteczka. Od lewej mijam stację kolejową i po kilku minutach zostawiam za sobą cały ten turystyczny syf! Wokół ponownie trawa, drzewa i skały. Wprawdzie od wschodu co jakiś czas trafia się jakiś budynek, asfalt i tory ale przynajmniej ludzi tu jak na lekarstwo. A momentami można nawet zaryzykować stwierdzenie, że jest pięknie!
Mija jakaś godzinka, może półtorej, a może dwie (w sumie co za różnica?) i jestem znów w Tasch. Postanawiam jeszcze chwilę pokręcić się po okolicy.
Cmentarz w Tasch:
Pensjonatowo i hotelowo:
W Tasch jest też oczywiście kościół (katolicki):
Spacer pustymi uliczkami Tasch to przyjemna odmiana od głośnego i zatłoczonego Zermatt. Po powrocie na kwaterę wymieniamy wrażenia z resztą ekipy. Oczywiście tak jak przewidziałem nie widzieli nic! Jutro będzie lepiej!
Dzień 3 – Passo del Monte Moro (2868 m n.p.m.)Dziś pogoda ma być dobra więc bez zbędnych dyskusji jedziemy do doliny Saastal. Błękitne niebo, wokół góry. Czegoż chcieć więcej? Dojeżdżamy do północnego brzegu Mattmarksee (jezioro powstałe dzięki zaporze), skąd planujemy marsz do Włoch. Jest moc! Widok taki, że nawet Gubałówka się chowa
Południowy kraniec doliny Saastal:
Gdzieś tam jest nasz dzisiejszy cel:
W końcu ruszamy w drogę. Szlak prowadzi prawie poziomo zachodnim brzegiem jeziora.
Widok na zaporę:
Po kilkudziesięciu minutach przyjemnego spaceru osiągamy południowy skraj jeziora:
W końcu zaczyna się konkretniejsze podejście - konkretniejsze w porównaniu do przebytej do tej pory trasy. Idziemy równym tempem, kwietne łąki i wysokie szczyty. Jak do tej pory trasa bardzo przyjemna i niezbyt wymagająca.
Gdzieś tam jest chyba nasz dzisiejszy cel:
W końcu szlak zaczyna przyjemnie stromieć. Opuszczamy przyjazne trawy i wchłania nas świat skał i kamieni. Ruch na trasie jest dość spory, nie ma więc szans na samotność co nas w sumie trochę dziwi. Powoli acz systematycznie zdobywamy metr za metrem. Trudności brak a widoki to po prostu poezja!
Rzut oka ku północy:
Im bliżej przełęczy tym więcej śniegu. Nasz świat zmienił się dość znacznie mając na uwadze to, że na początku naszą drogę rozpoczynaliśmy nad pięknym jeziorem i szliśmy wśród ukwieconych łąk.
Jeszcze kilka, może kilkanaście minut i osiągniemy nasz cel:
W końcu jesteśmy! Przełęcz Monte Moro! 2868 metrów nad poziomem morza!
Przed nami masyw Monte Rosa:
Spojrzenie na południowy-wschód:
Gdzieś tam znajduje się chyba Passo del Mondelli:
Widok na północ (w dole Mattmarksee):
Trochę poniżej przełęczy (już po włoskiej stronie) znajduje się górna stacja kolejki i częściowo zamarznięte Lago Smeraldo:
Kilkadziesiąt metrów ku północnemu-zachodowi od przełęczy postawiono figurę Matki Boskiej. Teren w najbliższym otoczeniu figury jest strasznie zmasakrowany (zapewne aby ułatwić dostanie się na miejsce osobom podróżującym tu kolejką z włoskiej strony): wykute w skale stopnie, drewno, liny, metal. No i oczywiście sporo ludzi kręcących się wokół.
Podchodzimy pod figurę właściwie tylko po to aby zrobić jej zdjęcie:
Wejście na sam szczyt Monte Moro odpuszczamy ze względów kruszyznowo-technicznych. Przejście przez przełęcz było w planie ze względów widokowo-aklimatyzacyjnych.
Grań prowadząca na wierzchołek z okolic Lago Smeraldo:
Figura nad przełęczą widoczna "z dołu:
Tuż obok górnej stacji kolejki i jeziorka znajduje się również Rifugio Oberto Maroli.
Widok ze schroniska:
Teraz mamy dwie opcje. Pierwsza to szybkie piwko i długie, strome zejście w dolinę. Druga to niespieszne piwko i zjazd na dół kolejką. Staramy się zważyć plusy i minusy. Zejście jest za darmo ale nasze kolana dostaną za swoje. Za zjazd trzeba zapłacić ale możemy dłużej siedzieć w pięknych okolicznościach przyrody i dłużej przebywać prawie na wysokości trzech tysięcy metrów. Dla aklimatyzacji wybieramy picie browarów w schronisku
I była to bardzo dobra decyzja!
Siedzimy na tarasie schroniska, pijemy piwko i obserwujemy jak przez masyw Monte Rosa przetaczają się chmury.
Jest przepięknie!
Zdarzają się chwilę gdy pięknie jawi się nam przed oczami cel naszego wyjazdu - Punta Gnifetti (pierwszy z lewej):
Wszystko co dobre w końcu się jednak kończy. Po dość długim odpoczynku w schronisku dopijamy browary i idziemy kupić bilety na kolejkę, która w kilka minut zwozi nas na nasz nocleg do wsi Macugnaga. Pierwszy naprawdę udany dzień naszego wyjazdu!
Dzień 4 - Lago delle LocceChcecie wiedzieć jak wygląda poranek w alpejskiej wiosce?
Wygląda tak:
Rano znów stajemy przed dylematem. Przebijać się na kolejny nocleg przez wysoką przełęcz z mozolnym podejściem i zejściem czy pospacerować na lajcie po okolicy a na nocleg dotrzeć autobusem. Pierwsza opcja lepsza dla kondycji i tańsza ale grozi obtarciami i kontuzjami. Druga opcja droższa ale spowoduje, że cel główny będziemy mogli atakować "na świeżo".
Postanawiamy wybrać opcję drugą i zaraz po śniadaniu ruszamy w górę doliny. Łapiemy jakiś wyciąg w okolice Rifugio Saronno i po chwili jesteśmy już na jednej z moren bocznych lodowca Belvedere.
Masyw Monte Rosa z moreny:
Schodzimy parę metrów w dół do koryta (?), w którym wiele lat temu znajdował się jeden z jęzorów lodowca. Jest dość stromo i krucho. Do tego stopnia, że kilku turystów idących za nami nie radzi sobie z zejściem i zawraca. Kilkadziesiąt metrów płasko po kamieniach i szutrze a następnie znowu kruche, mocne podejście i jesteśmy na drugiej morenie. (Napisałem morenie ale właściwie była to morenka. Prawdziwą morenę widzieliśmy ostatniego dnia pobytu we Włoszech. Morena boczna lodowca, który wyżłobił Dolinę Aosty była wysoka na kilkaset metrów i ciągnęła się kilometrami!)
Monte Rosa z drugiej moreny lodowca Belvedere:
Widok z moreny na północny-wschód (w dole wieś Macugnaga):
Zgodnie ze wskazaniami ruszamy dalej!
Szlak trawersuje morenę i stopniowo obniża się prowadząc do Rifugio Zamboni Zappa, do którego dochodzimy w kilkanaście minut:
W schronisku jak to zazwyczaj w schronisku pierwsze kroki kierujemy do baru aby zwilżyć usta nektarem bogów. Dostajemy jakieś zielone puszki, kufle Carlsberga i tak uzbrojeni idziemy rozkoszować się widokami.
Jako, że lubię wiedzieć co wlewam do ust moje zainteresowanie wzbudza zielona puszka, której zawartość trafiła do kufla. Zaczynam czytać etykietę i z przerażeniem odkrywam, że nasze alpejskie piwo zostało wyprodukowane w polskim browarze Van Pur. Kuźwa! Przejechać pół Europy żeby pić polskie piwo w alpejskim schronisku to jakaś profanacja! Ale cóż poradzić? Jak pech to pech!
Kilkaset metrów na południe za schroniskiem otwiera się kocioł z Lago Delle Locce, otoczony skałami i lodem północnej i wschodniej ściany masywu Monte Rosa.
Dopijamy piwo i ruszamy:
Otoczenie jeziorka jest piękne lecz posępne. Słychać jak góra pracuje. Co kilka chwil słyszymy spadające kamienie, skrzypienie, huk odrywanych brył lodu, stuki i łomoty. Ogrom ściany sprawia, że trudno dostrzec te ruchy gołym okiem. Ale góra bez wątpienia żyje swoim życiem nie zważając na przyglądających się jej turystów. Czujemy się oczarowani i przytłoczeni!
Otoczenie kotła:
Po długich obserwacjach, nasłuchiwaniach, zachwytach i nabieraniu pokory wobec sił przyrody postanawiamy wracać.
Ku morenie:
Wracamy dokładnie tą samą trasą, którą tu dotarliśmy. Schronisko, morena, koryto, morena, kolejka, Macugnaga.
Macugnaga:
Teraz czeka nas jeszcze w czorta drogi autobusem do wsi Alagna skąd jutro rano mamy zamiar rozpocząć przygodę z naszym pierwszym czterotysięcznikiem.
Dzień 5 - Rifugio Gnifetti (3611 m n.p.m.)We wsi Alagna budzi się dzień:
My też szybko budzimy się do życia. Jemy śniadanie, dopakowujemy plecaki i idziemy szukać dolnej stacji kolejki, która ma nas wywieźć w okolice Punta Indren. Do biletów dostajemy garść czekoladek, które okażą się tak genialnym szturmżarciem, że zdecyduję się wykorzystać je podczas ataku szczytowego. No ale nie uprzedzajmy faktów.
Jednym z pierwszych kursów lecimy w górę i już po kilku minutach jesteśmy na wysokości około trzech tysięcy metrów nad poziomem morza. Aby nie przeszarżować decydujemy się spędzić tu jakieś dwie godziny, napić się herbaty i pokręcić się po okolicy. Przez nasz bar co chwila przewalają się chmury więc okolica nie wygląda na przyjazną.
Chmury przewiane to nawet i coś tam ciekawego widać:
Okolice naszego baru postanowili odwiedzić miejscowi przedstawiciele kopytnych. Kręcą się w bliższej i dalszej okolicy budynku dobre z pół godziny.
Dopijamy herbaty, kawy i inne płyny i postanawiamy rozpocząć kolejny etap podróży. Czeka nas teraz dosłownie dwu minutowy spacer do kolejnej kolejki, która zawiezie nas w okolice lodowca Indren. Po wyjściu z kolejki nakładamy uprzęże "w razie czego" ale na razie nie zamierzamy się wiązać. Ten odcinek lodowca uchodzi za bezpieczny (mało śniegu, szczeliny raczej widoczne).
No i ruszamy! Ahoj przygodo!
Widok z lodowca Indren na południowy-zachód:
A tu rzut oka na północny-wschód:
Kilka minut spokojnego marszu i jesteśmy po drugiej stronie lodowca:
Teraz czeka nas przejście kilkudziesięciometrowej bariery skalnej. Podobno większych trudności tam nie znajdziemy.
Widok na południe przed wejściem w skały (widać między innymi jeziorka Verde i Bleu):
Faktycznie trudności nie są jakieś ekstremalne. Ot takie tatrzańskie Granaty a może nawet i łatwiej. Grunt, że sprawnie zdobywamy metr za metrem i już po kilkunastu (czy tam kilkudziesięciu) minutach jesteśmy na górze. Na górze - czyli nad barierą skalną. Tu wita nas już kompletnie inny świat - a w świecie tym królują śnieg i lód.
Widok na północ po przejściu bariery skalnej (widać Piramide Vincent 4215 m n.p.m.):
I widok na południe (widoczne Rifugio Citta di Mantova):
Teraz czeka nas kilkadziesiąt metrów dość stromo w górę po lodowcu a następnie trawers w lewo do widocznego już doskonale schroniska. Lodowiec jest dobrze przedeptany przez wiele zespołów więc postanawiamy nadal się nie wiązać.
Rifugio Gnifetti:
Kilkanaście minut i jesteśmy pod schroniskiem. Tu czeka nas najtrudniejsze miejsce całej "wyprawy". Aby dostać się z lodowca do schroniska trzeba się wspiąć po skałach. Kilka metrów w górę i kilkanaście metrów w lewo. Skały są dobrze urzeźbione a do tego ubezpieczone stalowymi stopniami i linami - tak więc sprawnie pokonujemy przeszkodę i po chwili jesteśmy u drzwi schroniska.
Lodowiec, wysokogórskie otoczenie i fakt, że dojście do schroniska poszło tak sprawnie dodaje mi takiego powera, że gdyby ktoś w tym momencie zaproponował żebyśmy z marszu zaatakowali szczyt uznałbym to pewnie za świetny pomysł i poszedłbym dalej! Innym również udziela się euforia ale na szczęście nikt na tak idiotyczne pomysły nie wpada.
Gdy tylko nasze tobołki zostawiamy w przyznanym nam pokoju zaczynamy eksplorację schroniska. A że pierwszy raz nocujemy tak wysoko wrażenia są niesamowite.
Widok z tarasu na południe:
Widok z kibla pod Rysami jest ładny? Panie i Panowie a co powiecie na widok z alpejskiego kibla?
Lodowiec Lys z okna toalety Rifugio Gnifetti:
Powiedzieć, że widok jest piękny to nic nie powiedzieć! Z wrażenia można się zesrać!
Ze schroniskowej toalety widać też jak na dłoni naszą jutrzejszą drogę. Ze schroniska na lodowiec, potem w kierunku ściany Piramide Vincent i nie dochodząc do niej odbicie w lewo i dalej ku Colle del Lysy. Jutro będziemy przebywali tę drogę w świetle czołówek więc fajnie popatrzeć co nas czeka.
Lodowiec Lys i droga normalna na Punta Gnifetti:
Szczeliny i seraki lodowca Lys:
Po oględzinach schroniskowej toalety odkrywamy schody prowadzące na dach. Widoki są porównywalne - tyle, że na wszystkie strony świata (jak to z dachu). Resztę dnia postanawiamy spędzić na tarasie i w schroniskowej restauracji (tego dnia nie pijemy ani kropli napojów procentowych!). Właściwie to do restauracji przenosimy się dopiero gdy na tarasie robi się zimno, szaro i ponuro (wszak jesteśmy minimalnie tylko niżej niż najwyższy szczyt Austrii).
A co czeka nas w schroniskowej restauracji? Piwko, winko i inne alkohole w adekwatnych cenach. Żarcie też nie tanie - za to przepyszne! Niesamowita sprawa, że na takiej wysokości można zjeść tak genialne jedzenie. Kolacja (właściwie obiadokolacja) to w ogóle cud, miód malina - zupka, drugie danie i deser (a wszystko pychota!). Skąd taka różnorodność w zaopatrzeniu?
A stąd:
Po kolacji staramy się zaszyć w pokoju i pospać choć trochę. Do pokoju dorzucili nam jakichś Koreańczyków. Chłopaki wysmarowali się jakimiś maściami i cały pokój śmierdzi apteką. Na szczęście w zasięgu mam okno, które otwarte na całą noc ratuje sytuacje. Zgodnie z radami "starszych i mądrzejszych" odpuszczamy prysznice i tym podobne luksusy (podobno nawet żeton za milion euro nie gwarantuje tu ciepłej wody).
Pakujemy się do śpiworów i próbujemy zasnąć. Próbuję, próbuję i nic. Inni oddychają miarowo (a przynajmniej tak mi się wydaje) odpoczywając a ja za nic nie mogę zasnąć! Ostrzeżono mnie, że tak może być (wysokość + bliskość celu). No zasypiaj durniu! Chociaż na godzinę! Chociaż na pół! W końcu zasypiam...
Dzień 6 - Punta Gnifetti (4554 m n.p.m.)Budzik dzwoni bardzo szybko i bardzo wcześnie. Właściwie to jestem zdziwiony, że dzwoni bo wydaje mi się, że w ogóle nie zdążyłem zasnąć. Jednak moje chrapanie słyszane przez innych w sali jest niezbitym dowodem rozwiewającym wątpliwości! Szybka toaleta w lodowatej wodzie i schodzimy na śniadanie. Osobiście nie jem specjalnie dużo, grunt to napełnić termos szurmherbatą! Jest pyszna i ciepła. Mniam. Wracam do pokoju, dopakowujemy plecaki i wychodzimy na taras gdzie zakładamy raki i wiążemy się liną.
Parę metrów w dół po skałach ubezpieczonych żelastwem i jesteśmy na lodowcu! Przed nami i za nami kolejne zespoły. Ruszamy. Do ataku!
Nad głową gwiazdy, pod stopami śnieg i lód. Przed nami nie wiadomo co - widoczność ogranicza się do liku metrów. Mrok pocięty kilkoma smugami światła z czołówek. Tylko praca mięśni daje nam znać, że idziemy pod górę. Z każdą chwilą noc ustępuje dniowi, pojawiają się jakieś zarysy skał i horyzontu. Coraz częściej zamiast pod nogi zaczynamy patrzeć na boki. Robi się po prostu pięknie!
Idziemy w kierunku Colle del Lys (4248 m n.p.m.) i jeszcze przed wyjściem ustaliliśmy, że mniej więcej w połowie drogi zrobimy sobie pierwszą, krótką przerwę. Nadszedł więc ten oczekiwany moment. Oczekiwany bo mamy również ustalone, że idziemy równo więc nie ma opcji na robienie zdjęć pomiędzy postojami. Tak więc przerwa - szybki łyk herbaty i każdy z nas sięga po aparat.
Proszę Państwa oto miś. Miś jest największy w Europie nie od dziś!
Masyw Mont Blanc o poranku:
Po lewej Gran Paradiso:
Po chwili ruszamy. Tempo mamy dobre ale wcale nie jakieś specjalnie szybkie, po prostu idziemy równo. Nie odstajemy od innych zespołów a niektóre udaje nam się nawet wyprzedzić. Pogoda żyleta! Błękit nieba i biel śniegu robi niesamowite wrażenie. Po kolejnych kilkudziesięciu minutach osiągamy Colle Del Lys. Tu robimy dłuższy postój.
Jak widać nie tylko my:
Teraz czeka nas delikatne zejście i trawers zachodniego zbocza Punta Parrot (4436 m n.p.m.). Ruszamy i spokojnie schodzimy do pełnego śniegu i lodu kociołka. Stąd będzie już tylko w górę. Teraz obieramy kierunek na Punta Zumstein (4563 m n.p.m.). Zaczynamy podejście ale po kilku minutach Dawid prosi o przerwę. Źle się czuje, strasznie boli się głowa. Szczyt mamy właściwie już w zasięgu - widać go na wschodzie, zostało nam jakieś pół godziny drogi. Nie chcemy jednak wywierać żadnej presji - dajemy mu pić i każemy odpoczywać. A przy okazji robimy zdjęcia.
Jego wysokość Matterhorn:
Niesamowite wrażenie patrzeć na taką górę z góry! Na tę górę! Górę gór!
Tutaj mamy grań kilkuwierzchołkowego szczytu Lyskamm:
W końcu Dawid mówi, że u niego wszystko już ok. Dopytujemy czy aby na pewno i uspokajamy, że jeśli potrzebuje jeszcze czasu to go dostanie. A w ogóle to nie ma spiny bo przecież góra będzie tu stała a my mamy jeszcze jeden dzień na wysokogórskie harce. Dawid jednak stanowczo twierdzi, że ruszamy dalej. Więc ruszamy. Ruszamy a mnie zaczyna boleć głowa. No ładnie! Siła sugestii czy rzeczywiście wysokość? Staram się wyperswadować sobie, żebym nie robił cyrków! Przecież już tak blisko! "Durniu! Przed chwilą było wszystko ok. Jesteś w niezłej formie. Nie daj się wkręcić! To tylko psycha!" Pomaga! Po kilku minutach ból głowy mija! (Jak się później okazało jeszcze jedna osoba z zespołu była w identycznej sytuacji jak ja - i identycznie sobie z nią poradziła! No ale to okazało się dopiero "na dole" podczas wieczornych rozmów.)
Na śnieżnym wypłaszczeniu odbijamy w prawo. Nasz cel jest już dosłownie na wyciągnięcie ręki. Podejście pod szczyt i wieńczące go schronisko jest miejscami dość strome więc wyjmujemy czekany i tak uzbrojeni idziemy dalej. Kilkanaście minut i jesteśmy! Mój pierwszy czterotysięcznik! Jest moc! Powiedzieć, że widoki są genialne to nic nie powiedzieć!
Matterhorn też widać:
No i schronisko:
Bo przecież na szczycie Punta Gnifetti jest najwyżej położone schronisko w Europie - Rifugio Margherita.
W schronisku spędzamy jakąś godzinę. Dolewamy sobie herbatki (za kilka euro) do termosów i co chwilę wyskakujemy na zewnątrz na zdjęcia. A piździ niemiłosiernie! Pogoda piękna, słońce operuje więc z obawy o stan lodowca podczas drogie powrotnej ogłaszamy powrót.
Po zejściu na wypłaszczenie pod Colle Gnifetti (4454 m n.p.m.):
Grań Lyskamm i kawałek Matterhorn'u:
W zejściu mijamy Colle del Lys a z każdym krokiem i z każdą chwilą śnieg pod nogami jest coraz bardziej miękki. Zaczynam się lekko stresować czy aby nie spędziliśmy za dużo czasu w schronisku. Oczami wyobraźni widzę już jak któryś z nas leci w szczelinę lodowca po którym stąpamy. A szczeliny przekraczamy dosłownie co kilka kroków gdyż wkraczamy w bardziej stromą część lodowca. Na domiar złego (dla mnie) w drodze powrotnej jest plan zaliczenia jeszcze Balmenhorn'u. Ot taki kawał skały wystający kilkanaście metrów ponad lodowiec (4167 m n.p.m.).
Dochodzimy pod szczyt. Ja odpuszczam i wyjmuję aparat a myślami popędzam resztę aby szybko zaliczyli to co chcą zaliczyć.
Piramide Vincent spod Balmenhorn'u:
Corno Nero (4272 m n.p.m.):
Lyskamm spod Balmenhorn'u:
Kilka minut i znów wszyscy związani maszerujemy w dół. Do schroniska już niedaleko ale śnieg dosłownie płynie nam pod nogami. Zdecydowanie jestem zestresowany tym czy zejdziemy bezpiecznie na dół. (A że moje obawy były słuszne potwierdza wieczorna rozmowa w schronisku, z której dowiadujemy się, że jeden z zespołów miał wypadek zakończony kilkumetrowym lotem w szczelinie i skończyło się na interwencji służb ratowniczych) Zaczynamy dosłownie pędzić w dół! Może nie jest to bieg ale takiego tempa marszu nie powstydził by się chyba nawet mistrz Korzeniowski. W końcu po kilkudziesięciu minutach docieramy do skalnego progu pod schroniskiem. Udało się! Hip hip huraaaa!
W końcu możemy z czystym sumieniem wypić piwo. I to nie jedno! (Oczywiście wszystko w granicach rozsądku finansowego i zdrowotnego – wszak jutro też planujemy wyjście w góry). Całe popołudnie omawiamy wrażenia z wyjścia i stołujemy się na tarasie i w schroniskowej restauracji. Cały ten dzień od rana do wieczora jest pełen wrażeń i euforii. Życie jest piękne!
W końcu nadchodzi czas kolacji, która ponownie jest przepyszna. Szybka wieczorna toaleta i jesteśmy w śpiworach. Tej nocy sen przychodzi bez problemu…
Dzień 7 - StaffalDzwoni budzik i zaczyna się powtórka z dnia poprzedniego. Szybka toaleta, śniadanie i wracamy do pokoju dopakować plecaki. Jestem już prawie gotowy do wyjścia gdy podchodzi do mnie Aga i mówi: "Rafał wyjdź na zewnątrz i zobacz co się dzieję". A co ma się dziać? Myślę sobie... Z pokojowego okna widać czarne niebo pełne gwiazd. No ale idę... Wychodzę i.. "O kuźwa!" Niebo nad nami pełne gwiazd a wokół chmury i błyskawice. Wracam do pokoju i zaczynamy z resztą ekipy rozważania o tym co robić. Sprawdzamy prognozy, konsultujemy się z innymi zespołami. Część zespołów zostaje, część wychodzi w górę. Cóż - cel wyjazdu zdobyty. Dziś mieliśmy iść na Piramide Vincent i potem od razu schodzić/zjeżdżać na dół. Postanawiamy więc nie ryzykować. Przed zakopaniem się ponownie w śpiwory lustrujemy jeszcze przez kilka minut niebo. Wygląda to pięknie i groźnie. Zasypiamy...
Gdy wszyscy znów jesteśmy na nogach zaczynamy finalne pakowanie. Plujemy sobie trochę w brodę bo burza mimo, że wciąż snuje się gdzieś wokół to jednak sam masyw Monte Rosa jak na razie oszczędza. No ale czort z tym. Podjęliśmy decyzję, że odpuszczamy i w sumie biedy wielkiej nie ma. Za chwilę opuścimy wysokogórskie otoczenie i zatopimy się w doliny...
Ostatnie chwile na tarasie Rifugio Gnifetti:
Ponownie najtrudniejsza część trasy to zejście ze schroniska na lodowiec. Pewne chwyty, stopnie, trochę pomocy żelastwa i już po chwili meldujemy się na śniegu. Teraz schodzimy prosto w dół. Postanawiamy wracać innym wariantem niż droga podejścia i po kilkunastu minutach dobijamy do bariery skalnej. Obejdziemy ją teraz od południa.
Ostatni rzut oka na Rifugio Gniteffi (po lewej) i Piramide Vincet (po prawej):
Widok na południe:
A tu widzimy Rifugio Citta di Mantova (3470 m n.p.m.):
Po chwili wchodzimy w skalny teren ale większość trasy można spokojnie przejść z rękami w kieszeni. Okazjonalnie trzeba użyć gdzieś rąk a w jednym czy dwóch miejscach pojawiają się nawet jakieś metalowe ułatwienia. Chmury nad głowami gęstnieją a my po jakiejś pół godzinie stajemy na lodowcu Indren. Kilka minut trawersu i czekamy już na wagonik kolejki, który z dwoma przesiadkami zwiezie nas finalnie w dolinę.
Jeden z widoków w okolicach stacji przesiadkowej:
A tu drugi:
Gdy wsiadamy do ostatniego wagonika kolejki wokół już leje i grzmi. Gdy dosięgamy dna doliny w Staffal biegiem lecimy do najbliższej knajpy. Zamawiamy pizze (wszak to Włochy) i odwiedzamy pobliski sklep myśląc o jakichś pamiątkach. Udaje nam się kupić koszulki z masywem Monte Rosa. Cztery osoby, cztery rozmiary, cztery kolory. Pomimo tego, że od tego czasu trochę się już sprała nadal bardzo lubię w niej chodzić!
Po zakupach i wciągnięciu pysznej pizzy autobusem jedziemy na nocleg gdzieś w Dolinie Aosty. Gdzie? W tej chwili za nic już nie pamiętam! Za to pamiętam, że wieczór spędziliśmy do późnych godzin łojąc jakieś czerwone wina na hotelowym balkonie. Życie jest piękne!
Dzień 8 - Rifugio Duca degli Abruzzi (2802 m n.p.m.)Wstajemy na luzie, jemy śniadanie w hotelu i po spakowaniu tobołów kierujemy się autobusem na południową stronę Góry Gór. Tego dnia planujemy totalnie lajtowy spacer - w końcu wyjazd i tak już można uznać za udany. Dojeżdżamy do miejscowości Breuil Cervinia i ruszamy wśród pięknych łąk łagodnie wznoszącą się drogą. A widoki wokół zacne!
Na zachodzie:
A na północy Jego Wysokość Matterhorn (i knajpka Royaume du Cervin):
I jeszcze raz On:
Powolutku, spokojnym krokiem zaczynamy podejście na trawiasto-skalny próg. Próg brzmi może nieco groźnie ale prowadzi tam szeroka, szutrowa droga. Jak to mówią: wejdzie i stara baba w ciąży.
Widok na południe:
A na wschodzie widoki przedstawiają się w ten sposób:
W końcu dochodzimy do schroniska. Rifugio Duca degli Abruzzi znaduje się pod południową ścianą Matterhornu. Z tej perspektywy góra jest inna, zupełnie inna ale równie piękna. Zarządzamy nic nie robienie do odwołania.
Piwa oczywiście nie mogłem sobie odmówić:
Wszystko co dobre szybko się kończy. Nasz popas pod Matterhorn'rm również i wyjazd też... Powoli trzeba wracać do szarej rzeczywistości. Zaczynamy zejście...
Jeszcze ostatni rzut oka na jedną z najpiękniejszych gór świata:
Ostatni przystanek w górach przy Chiesetta degli Alpini:
Kilkanaście minut i jesteśmy na dole doliny. Kończy się nasza przygoda z masywem Monte Rosa i Matterhornem.
Czy jeszcze tu wrócę? Wtedy nie miałem wątpliwości. Z dzisiejszej perspektywy nic nie zostało już z tej pewności. Ale może przyjdą lepsze czasy... lepsze górskie czasy...