Bardzo liczyłem na ładną pogodę w połowie października w Rumunii, gdy rok temu planowałem swój urlop w firmie. No i trafiło się piękne babie lato - proszę państwa marzenia się spełniają
.
Po pracy w piątek ruszyliśmy w drogę i gdyby nie korki w Polsce, to dojechalibyśmy na miejsce za jednym zamachem. A tak, po nocy spędzonej w samochodzie przy ruchliwej drodze nr 1, kontynuowaliśmy podróż do celu jeszcze w sobotni poranek.
W Rimetei przywitały nas niskie chmury przez które przebijało się słońce, więc sytuacja była zdecydowanie pod kontrolą.
We mgle już na samym początku wędrówki zgubiliśmy szlak. Na szczęście udało nam się odnaleźć właściwą drogę trochę wyżej po jakiejś godzince podchodzenia lasem i buszowania w krzakach. Szlak zaś prowadził prawie cały czas otwartym terenem, ale aby zdobyć szczyt Ardaschei trzeba było go pożegnać na rzecz drogi, która biegła w kierunku szczytowych skał. Ścieżka jest dobrze przedeptana, bo grzbiet jest też popularnym miejscem startu paralotniarzy.
Na górze najpierw odbiliśmy w prawo na skałki z widokiem na Piatra Secuiului (jest tam też zainstalowana kamera), a następnie po dość długim odcinku leśnym wzdłuż grani, dotarliśmy na odkryty, południowy cypel Ardascheii.
Ze szczytu schodziliśmy bez szlaku z różnymi sukcesami i porażkami - ogólnie ujmując teren jest chyba dość rzadko chodzony. A na deser został już tylko miły spacer do Rimetei z pięknym widokiem na okolicę i dominującą Seklerską Górę.
Na noclegi wybraliśmy w miarę tani (jak na obecne realia) apartament w samym centrum Turdy. Miasta nie mieliśmy czasu zwiedzać pomimo licznych turystycznych atrakcji w postaci źródeł mineralnych, winiarni czy słynnej kopalni soli. W każdym razie z wierzchu nie prezentowało się ono zbyt szałowo, za to bardzo pozytywnie zaskoczyła nas regionalna prowincja, a w szczególności drogi, które były w całkiem dobrym stanie. Za to ceny w Rumunii ostro odjechały...
W niedzielę zjechaliśmy autostradą A10 na południe aby później zmienić kierunek na wschodni i lokalną drogę, ślepo zakończoną w Valea Manastirii. Na miejscu można zwiedzić jeden z najstarszych monastyrów w Transylwanii, który oferuje również możliwości noclegu.
Ale naszym celem jest szlak.
Po niedługim podejściu docieramy na pastwiska. Za nami skały nad Valea Manastirii, po naszej prawicy niedostępne szlakowo Fata Pietrii. Miejsce jest genialne, słońce przygrzewa, zero wiatru, gdzieś z oddali dobiega odgłos szczekających psów i jest to jedyny dźwięk, który zakłóca ciszę. Prawdziwa sielanka, więc trzeba było zarządzić postój
.
W dalszym przebiegu szlak czerwonego paska prowadzi przez lokalną zabudowę wiejską.
Niektóre konstrukcje robią wrażenie:
Docieramy w okolicę przysiółka Jiju, skąd możemy podziwiać nasz główny cel, czyli Piatra Cetii (1233 m npm). Tam zaczynamy rozumieć, że droga doń jeszcze daleka i niestety będzie się ona wiązać z zejściem do doliny.
I wtedy zza zakrętu wybiegł pies. Na pełnym rozpędzie podleciał prosto do mnie i skoczył na mnie z radością jakbyśmy się w końcu zobaczyli po długiej rozłące. Stałem trochę skonsternowany, bo pies był całkiem duży i zaczął się o mnie ocierać jakbym był jego panem. Żadna psia przybłęda się tak wcześniej nie zachowywała względem nas, a raczej wobec mnie, bo żonę nasz bohater kompletnie zignorował. Praktycznie całą dalszą trasę pokonał przy mojej nodze.
W ogóle nasza psina zachowywała się wyjątkowo grzecznie i sprytnie. Może za wyjątkiem jednego incydentu, który wydarzył się zaraz po spotkaniu, gdy pogonił młodą jałówkę, czym chyba w swoim mniemaniu dał wyraz swojej odwagi i siły. Później już taki odważny nie był - na szczekanie i ataki lokalnych psów pasterskich odpowiadał ucieczką i ukrywaniem się za naszymi plecami
.
Tak jak wcześniej napisałem - musieliśmy zejść do doliny Cetea w Raicani, aby z mozołem z powrotem zdobywać wysokość wdrapując się na VF. Piatra Cetii.
Widoki ze szczytu rewelacyjne, może tylko trochę szkoda że najładniejszy kierunek był pod ostre słońce.
Na dół sprowadził nas szlak czerwonego trójkąta, prowadzący wzdłuż obrywu skalnego z nieustającymi widokami na okolicę, a przed przysiółkami Tecsesti dołączył do nas drugi pies, a kilkaset metrów niżej szliśmy już z z trzema.
Przemierzanie Tecsesti:
Na powrót do doliny wykorzystaliśmy leśny szlak żółtego krzyża. Następnie kilka kilometrów szutru i samochód zostawiony na poboczu. Wysypaliśmy całe opakowanie psich przysmaków naszemu ulubieńcowi i odpaliliśmy maszynę. A to co się wydarzyło później rozdarło nam serca. Pies, zamiast wcinać karmę, rzucił się w pogoń za naszym samochodem. I tak biegł przez kilkaset metrów aż jego sylwetka zniknęła nam za którymś z zakrętów...
16.10.22 okazał się jedynym dniem w moim życiu, w którym miałem psa
.
Głównym daniem na tym urlopie była trasa przez rezerwat Scarita-Belioara z Posaga de Sus. Trasa na pięć-sześć godzin na obrzeżach pasma Muntele Mare; 13-krotne jej pokonanie równa się z deniwelacją Mount Everestu (jest taki miejscowy challenge), więc nie ma tu wyczerpujących podejść.
Pogoda miała być najlepsza tego dnia i taka była. Okolica również - najpierw widokowe i klimatyczne pastwiska, dalej leśny odcinek i kręte podejście zakosami na plateau Scarity.
Na dalszym etapie trafiło się kilka genialnych punktów widokowych na otoczenie rezerwatu i główny grzbiet Muntele Mare z najwyższym wierzchołkiem o tej samej nazwie.
Następnie wkroczyliśmy na widokowe łąki, by zejść pięknym liściastym lasem z powrotem do doliny.
Oczywiście nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie odbili na łąkowy dzyndzel Vf. Bilii, który przyciągał wzrok od początku wycieczki. Warto było...
We wtorek trafiła się pętla, która na mapie okazale się nie prezentuje, ale po przejściu nogi trochę bolały, a i ilość zrobionych kilometrów całkiem się zgadzała.
Na pierwszy ogień poszedł szczyt Vf. Data (884 m npm), stromo i srogo wypiętrzony nad łąkami Valisoary. Sam szlak bardzo atrakcyjny, dobrze wyznakowany i poprowadzony z nutką adrenaliny w postaci wspinaczki po wapiennym ostrzu przy wspomaganiu metalowych lin.
Dalej szlak czerwonego kółka przeorał nas grzbietem Pleasa Cornilor, a następnie odpuszczając Coltul Cetatii, sprowadził łąkami do szosy łączącej Turdę z Aiudem.
Tam wzięliśmy sprawę w swoje ręce i bez szlaku przedarliśmy się przez łąki, lasy, sady i jary na zbocze Bogza Mic aby ujrzeć widok na otoczenie wąwozu Cheile Valisoarei. Warto zaznaczyć, że jest to popularne miejsce, często odwiedzane przez krajowych turystów. Rumuni lubują się właśnie w takich małych wypadziko-piknikach niedaleko za miasto. A tu cyk - Bogza Mic (647 m npm), z króciutkim podejściem i ciekawym widokiem, czyli coś w sam raz dla nich.
Było Bogza Mic, więc przyszedł czas i na Bogza Mare, a pomiędzy szczytami piękny, karpacki las i dość pofałdowany teren.
Zejście do Valisoary bardzo strome, ale do tego zdążyliśmy się już na tym urlopie trochę przyzwyczaić.
Środa to jedyny dzień z gorszą pogodą, z tym że miała się ona zepsuć dopiero po południu, więc o poranku zajechaliśmy na główny i okazały (w sezonie płatny) parking pod wąwozem Turzii.
I tym razem całą drogę towarzyszył nam bezpański pies - oczywiście został on przez nas wynagrodzony za poniesione trudy kanapką z szyneczką.
Chcieliśmy zacząć od góry, ale szlak nas tak pokierował, że wleźliśmy wprost do wąwozu, między wysokie skalne ściany. Przejście (trwające około 45 minut) ułatwiają mostki i kładki, są też liny, ale bez obaw - trasa nadaje się dla każdego. Wrażenia niesamowite, warunków do zdjęć za bardzo nie było, bo niestety w najlepszej części wąwozu rządziła niska chmura.
Po wyjściu z wąwozu szlak bardzo stromo wyprowadza na rozległy płaskowyż z odbitkami do świetnych punktów widokowych, z których można penetrować wzrokiem czeluści Cheile Turzii.
Godna polecenia pętelka na jakieś dwie-trzy godziny.
Czwartek. Tego dnia udaliśmy się do wioski Salciua de Jos położonej w sąsiedztwie rzeki Aries w Dolinie Ariesului.
Na końcu drogi jezdnej trafiliśmy na parking, ale na drzewie widniała informacja o "Taxa Parcare" z podanym numerem telefonu. Była także skrzynka na opłaty, tylko co z tego, skoro nie było podanej ceny.
Wykręciłem numer - właściciel odebrał od razu.
-dadacabanadupamaremamałygaskibridigribong - on do mnie.
Na co ja jemu po angielsku, że chcę uiścić opłatę parkingową.
-dadafikumikuciorbasiorbatrelemoreledrunbum - usłyszałem w słuchawce.
Spróbowałem jeszcze coś sklecić z tym zwrotem Taxa Parcare, ale po drugiej stronie gościu plótł swoje, więc uznałem, że się jednak rozłączę, bo w ten sposób się prędko nie dogadamy
.
Szlak oznaczony czerwonym krzyżem okazał się wyjątkowo stromy. Nic dziwnego - przecież został poprowadzony na balkon (Balcoane Bedeleu), czyli drewnianą platformę z niesamowitym widokiem na zabudowę doliny Ariesului i meandrującą w dole rzekę. Po drodze do obejrzenia wodospad Sipote, jaskinia Poarta Zmeilor oraz okazałe okno skalne.
Po nacieszeniu oczu widokami kontynuowaliśmy wędrówkę szlakiem czerwonego krzyża przez zalesiony grzbiet masywu Bedeleu. I tak dotarliśmy na otwarty teren, na którym czekały różnego rodzaju pułapki. Pierwsza to mniej więcej trzystumetrowy odcinek przez wysokie pokrzywy (powodzenia latem w krótkich spodenkach!), a druga to znacznie dłuższy pasaż bez znaków wzdłuż ogrodzenia gigantycznego pastwiska. Na szczęście widoczność była na tyle dobra, że szlakowskaz na przełęczy był widoczny z dość dużej odległości.
Później znowu brakowało znaków, więc w konsekwencji trochę błądziliśmy, poszukując ich na licznych drogach. Tyle dobrze, że szlak wiódł zgodnie z tym co sugerowała nam mapa i jego znalezienie nie stanowiło aż takiego problemu.
Na polanach Rogoaze zmieniliśmy kolor i kształt szlaku z czerwonego na żółty i z krzyża na pasek. Zejście z masywu Bedeleu do Doliny Aries było równie strome, co podejście a i widoki okazały się już dość znajome. Zdobyliśmy jeszcze okoliczny widokowy cyc i kierując się mapą i własną intuicją odnaleźliśmy żółte znaki w odpowiednim miejscu w lesie. Delikatnie rzecz ujmując można stwierdzić, że szlak żółtego paska może i jest wyznakowany, ale niestety tylko częściowo
.
Na parkingu nie było żadnej informacji o wysokości opłaty od jego właściciela, dlatego wrzuciliśmy do puszki symboliczne 10 lei i nakarmiliśmy porządnie przydrożną psinę, która wałęsała się przy samochodzie
.
Na pożegnanie dwugodzinny wypad spod sztucznego zbiornika Tarnita na wychodnię skalną zlokalizowaną pod szczytem Corbul Mare. Pomagał nam przy tym przejściu szlak żółtego kółka (chyba niedawno odnowiony), którym zejście może przysporzyć pewnych problemów natury technicznej ze względu na jego bardzo wertykalny przebieg. Żona ten odcinek opisywała na miejscu nieco mniej dyplomatycznie
.
I tak kończy się nasza kolejna rumuńska przygoda. Wróciliśmy na południe Karpat równo po trzech latach i mam nadzieję graniczącą z pewnością, że był to nasz najdłuższy rozbrat z tymi rejonami. No bo już chce się wracać...