Pociągi we Włoszech są stosunkowo tanie – np. z Bergamo do Turynu zapłaciłam 15 euro, potem 4 euro za pociąg do Pinerolo i potem jeszcze około 3 za autobus do Bobbio Pellice. A do Villanova dojechałam nawet za darmo, usadowiona obok psa w bagażniku. Tam zaczynała się trasa do mojego pierwszego schroniska, będę nocowała w sumie w sześciu i dodam do tego dwa noclegi pod chmurką.
Alpy Kotyjskie miałam w planach już dawno, ale na krótszy wypad z akcentem na Monviso (3841), byłby to mój rekord wysokości. Wyszło na odwrót – wyjazd był długi, ale bez Monviso. Zrobiłam wąską pętlę wokół góry, wchodząc po drodze na 6 szczytów - dość łatwych, a czasem niestety - zbyt łatwych. Mapka jest na końcu relacji.
1. Do Rifugio Willy Jervis dotarłam pod wieczór, padało, niewiele widziałam. Dopiero rano zobaczyłam, w jak fajnym miejscu jestem. Panorama na dolinę i góry w oddali migiem dostroiła mnie do górskiego świata, a pewnie i wzruszyła. Niby widok jakich tysiące, ale czasem dostajemy jakiś bonus, stworzony w danej chwili przez światło, kolory, powietrze, nie do przekazaniu na zdjęciu.
Na początek górski spacer do schroniska Battaglione Alpini M. Granero (2377), wszystkie kolejne, oprócz ostatniego, będą jeszcze wyżej. Poniżej kwintesencja idei schroniska - dziarski schron blaszak wyciąga szyję, powiewa flagą - tu jestem, jeszcze dwa kroki, dawaj do góry, czy nawet - nie trać nadziei.
Samo schronisko jest tuż za blaszakiem i ukazuje się nam wyraziście i znienacka:
Po lewej Monte Granero, za 9 dni przejdę z drugiej strony szczytu w drodze powrotnej, a jutro będę miała przyjemność wejść na wierzchołek.
2. Schronisko Granero – schronisko Viso + Monte Granero. To w schronisku doradzono mi, żeby nie iść na górę specjalnie, tylko po drodze. Wyruszyłam więc, gdy jeszcze było ciemno, muszę podejść 800 metrów, 300 metrów przed szczytem wypakowałam z plecaka trochę rzeczy i zostawiłam w pobliżu ścieżki. Bliżej szczytu przez dłuższą chwilę szłam w towarzystwie niemieckiego turysty, oprócz nas nikogo na górze nie było.
po prawej stronie Lago Lungo można dostrzec schroniskoPrzed ósmą powitał mnie gospodarz terenu:
O Monte Granero (3170) na Summitpost piszą: complex and imposing, beautiful and interesting - i nawet jeśli te określenia mogą się wydawać nieco przesadne, to dla mnie i tak był to najciekawszy szczyt tego wyjazdu. Poniżej góra jeszcze w wersji porannej, niebieskiej. Wyższy jest ten wierzchołek po prawej, będę na szczycie za 3 godziny.
A tu już nabrała kolorów. Wyłowiłam wzrokiem potencjalne wejście i nawet się nie pomyliłam. Znaki na kamieniach były, ale im wyżej, tym bardziej wypłowiałe i skąpe. Schodząc, szybko je zgubiłam.
Wejście na Granero nie jest trudne, aczkolwiek należy już do kategorii wspinaczki górskiej, tyle że łatwej, z oznaczeniem F. Tu zaczyna się ciekawsze podejście:
Gramolę się tam właśnie, gdy nagle wyskakuje mi zza pleców rosły Niemiec. Ja na płasko przyklejona do kamieni pełznę do góry, a on na sprężystych nogach skacze po skałach, ledwie ich dotykając, co za kontrast! pokazał mi w dodatku palcem ledwie widoczny znaczek, korygując moje przejście. Trochę mnie zdołował, ale w końcu się i przydał, bo gdy miałam wątpliwości przed szczytem, gdzie jest wejście, to czubek jego głowy wskazał mi kierunek.
A to bardziej pionowy fragment przed szczytem:
Na szczycie siedziałam jak trusia, niechętnie spoglądałam na dół, trochę bałam się schodzenia (poszło mi jak z płatka). Poniżej widok na południe i Monviso. Przejdę ten teren w drodze powrotnej.
Niemiec popędził na dół, zostałam znowu sama, no i schodząc tym kamienistym zboczem, poszłam za mocno na lewo, zgubiłam ostatecznie znaki i szłam na przełaj, co było przyjemne.
Na przełęcz Seillierino (2899) miałam już dwa kroki, za nią - zejście do kolejnej doliny i schroniska Viso; będzie to jedyny odcinek trasy po stronie francuskiej. Nie dostanę noclegu w schronisku, gorzej – nie dostanę też kolacji, bo trzeba ją zamawiać wcześniej, a bardzo się nastawiłam na francuskie smakołyki (
staramy się gotować ze świeżych, wysokiej jakości produktów! Wszystko jest domowej roboty z coraz bardziej ekologicznymi i lokalnymi produktami: ser Queyras, mąka i jabłka z Châteauroux, dżemy z Hautes Alpes...). Ciekawe, że kompletnie nie spasowało mi włoskie jedzenie. Oprócz makaronu, ale ten jak dla mnie można zepsuć tylko jakimś białym sosem. Lubię też pizzę, ale jej nie serwują w schroniskach. Dodam, że byłam odosobniona w swoich opiniach, inni byli zachwyceni.
Po drugiej stronie przełęczy stadko koziczek. Ojciec wyszedł w moją stronę i wystawił biały brzuszek, nie wiem - pochwalić się, że pełny, czy postraszyć, bo stał się dzięki tej pozie większy.
Matka zeskakiwała po pionowej ściance, a za nią, chcąc nie chcąc, musiał skakać i maluch.
Akurat całe stado wylądowało tuż przy szlakowskazach, do których musiałam podejść. Rodzice wystąpili naprzód, odgradzając dzieci od intruza, czyli mnie, i dawaj fukać, gotowi na wszystko, nieustraszeni.
dlaczego kozice zazwyczaj przechylają głowę na bok? (na zdjęciu wyżej wszystkie w tę samą stronę)Przede mną Narodowy Rezerwat Przyrody Monte Viso i niewidoczne jeszcze schronisko Viso, które chwali się oddaleniem od cywilizacji, brakiem zasięgu i Wi-Fi oraz innymi cennymi ograniczeniami. W zamian obiecują
powiew świeżego powietrza gwarantujący odmłodzenie!Ledwie weszłam do schroniska, jak lunęło. Miejsc noclegowych brak, kolacji, jak pisałam, też. Jest wieczór, leje na całego, zanosi porywistym wiatrem, trzęsę się z zimna nawet w przedsionku, w którym przysiadłam. No to umoczyłam, taka ze mnie turystka, pokaż teraz, co potrafisz, idź, prześpij się na dworze w taką pogodę z tym swoim śmiesznym ekwipunkiem, wokół otwarty teren, będziesz się turlać z wiatrem po całej dolinie. Strzelałam sobie moralniaki z godzinę, w sumie było za co.
Dałabym radę przetrwać taką noc, ale miałam farta, bo w końcu przestało padać. Schowałam się za pagórkiem i rozbiłam miniobozik. Poniżej debiut mojego 140-gramowego tarpa:-). Ewoluował z płachty folii (
koc izotermiczny SOFT jednolicie srebrny, wykonany z metalizowanej w masie, miękkiej i elastycznej folii), w której wycięłam dziurki na śledzie. Przypinałam ją do ziemi już w Adamello, ale na płasko, a teraz po raz pierwszy robię z niej daszek. Taki substytut namiotu potrzebny mi jest tylko awaryjnie, nie nastawiam się na regularne nocowanie poza schroniskami. Ale odkąd wiem, że mogę spać gdzie bądź, całkiem, ale to całkiem inaczej chodzi mi się po górach.
A to widok na jutrzejszą trasę - na horyzoncie Monviso (3841), najwyższa góra Alp Kotyjskich i 16. we Włoszech, z tym że te wyżej na liście są najczęściej górami granicznymi, a ta w całości jest włoska. Będę przechodzić tuż obok niej.
3. Wstyd przyznać, ale dzisiejsza trasa do schroniska Vallanta to zaledwie 400 m do góry i tyleż na dół. Przez przełęcz Vallanta (2815) poniżej wracam na ziemię włoską.
Cały czas mam na oku Monviso. Góra słynna jest z tego, że spektakularnie wystaje zgrabną piramidą nad wszystko wokół o jakieś pół kilometra, ma więc
duże znaczenie krajobrazowe, jak ktoś to ujął w Wiki. Sprawdziłam w związku z tym, że jest na 10 miejscu w Alpach, jeśli chodzi o wybitność. Na jej zboczach ma źródło najdłuższa włoska rzeka – Pad.
Wspomnianą efektowną piramidę można zobaczyć na wielu zdjęciach w internecie,
https://commons.wikimedia.org/wiki/File ... pietra.jpghttps://en.wikipedia.org/wiki/File:Salu ... ground.jpgja, idąc po jej zachodniej stronie, widziałam raczej połyskliwe cielsko jakiegoś morskiego stwora:
dodam tu jeszcze zdjęcie z innego dnia:
A wracając na trasę - w oddali jezioro Bealera Funsa, ten ciemniejszy kształt po jego prawej stronie to moje kolejne schronisko - Vallanta (2450), zbudowane, co ciekawe, na planie trójkąta prostokątnego.
4. Kolejnego dnia weszłam na niedaleki szczyt – Monte Losetta, skusiło mnie to 3054 przy nazwie. Nie tylko mnie skusiło. Od zachodniej strony można, jak widzę na mapie, podjechać na koniec doliny, więc na szczycie było dużo ludzi, w tym na koniach i rowerach.
I cztery strony świata: północno-wschodnia – stamtąd przyszłam (a dokładniej: szłam doliną, która ciągnie się na lewo):
zachodnia - nie, to nie jest przez pomyłkę rozciągnięte zdjęcie...
południowa – tam pójdę jutro:
i już po zejściu ze szczytu - wschodnia, z Monviso:
4. Poniżej schronisko Vallanta, a nad nim piętrzy się – jeszcze 1390 metrów do góry - Monviso. Idę do schroniska Quintino Sella. To najdłuższa trasa - przedzieliłam ją noclegiem, nie pamiętam zresztą, czy go zaplanowałam, czy tak wyszło.
Zejście doliną wzdłuż potoku Vallanta mam w dobrej pamięci - poranne słońce, pastwiska z białymi krowami, malownicze kamienne domy (opuszczone), sama słodycz i spokój. Na dole skręt pod kątem prostym na wschód i 800 m do góry.
Zaciekawiły mnie te białe krowy, sprawdziłam, że to rasa piemontese, uważana za jedną z najlepszych na świecie. Jej ojczyzną są właśnie północno-zachodnie regiony Włoch. Pigmentacja pyska, warg, błon śluzowych, języka, podniebienia rzęs, krawędzi powiek i uszu, ogona, racic jest czarna; rogów też, ale tylko do 20 miesiąca życia.
Być może za przyczyną dużej ilości chmur przez cały pobyt byłam odizolowana od widoku cywilizacji na dole. Poniżej jedyny wyjątek – wzdłuż sztucznego jeziora Castello w oddali prowadzi już regularna szosa, choć jej oczywiście stąd nie widać. Dodam, że moja trasa prowadziła przez obszar terenów chronionych, które były „czyste” - tylko góry i niewielkie schroniska.
Ja idę w odwrotnym kierunku, odcinek na zdjęciach poniżej jest dolną częścią pętli, którą robię wokół Monviso. Zmierzyłam, że cała pętla ma około 50-60 km, czyli zaskakująco mało, dodam więc teraz do rachunku z 10 km wejść na szczyty.
Szlakowskaz poniżej pokazuje skręt do schronu, może tam zanocuję? Weszłam kilkadziesiąt metrów do góry, żeby sprawdzić, czy otwarty, a w razie, gdy zamknięty, spędzić ewentualnie noc w jego pobliżu. Był otwarty. Dzisiaj już wiem - w czasie pandemii ze schronów można korzystać tylko w nagłych przypadkach. Gdybym wiedziała, spałabym obok - i lepiej bym na tym wyszła, bo tym razem uroiłam sobie, że ktoś mnie zamknie na zasuwę, gdy będę spała. Nie domknęłam więc drzwi, a nawet zablokowałam to niedomknięcie, wiem, że to śmieszne, ale to wina nocy, w dzień jestem do bólu normalna – tak czy inaczej wyimaginowany dźwięk zatrzaskiwanych drzwi odbierał mi sen, żałowałam, że nie ułożyłam się do snu na zewnątrz, zdecydowanie lepiej mi wychodzi nocowanie pod gołym niebem.
Wieczór był piękny, widoki naokoło głowy, zachód słońca, nikogusieńko. Na półce stała nienapoczęta butelka wina. Były też odpowiednie do miejsca zapiski, o nicości, o krwawiących kolorach, zagubieniu w przestrzeni... coś tam kombinowaliśmy ja i translator google na ich temat, ale odpuściłam, w zamian będzie sentencja (superwolnościowa) włoskiej noblistki Rity Levi-Montalcini, którą przechowuję w pamięci: Myśl. Nie myśl o sobie.
5. Poranki w górach są jak wiadomo najlepsze - pierwsze kroki na trasie, rześkie powietrze, plecak na grzbiecie, zapowiedź przygody, niech się zachody słońca schowają. Góra po prawej to Malta (2995) – na szczycie będę za 4 godziny, wejście jest za jeziorem Bertin, które także widać poniżej:
Właśnie przy nim stoję – strzałka wskazuje miejsce biwaku:
Setki kopczyków. Niektóre, zmyślnie ułożone, tworzyły udane rzeźbiarskie kompozycje, do których przysunęłam bliżej obiektyw, ale efekt na zdjęciach był marny (dodam przy okazji, że dla mnie rzeźba to jeden z najlepszych tematów fotograficznych).
Za jeziorem skręcam na prawo w kierunku przełęczy Calata, z której wchodzi się na szczyt Punta Malta. Kolejny raz klamoty zostawiam wprost przy ścieżce, na godzinę czy dwie, w miniplecaczku, a niepokój o nie zabieram do góry, ale na krótko, zaraz o tym zapomnę. Poniżej przełęcz Calata (2940), a na ostatnim planie Monviso:
Z przełęczy łatwy trawers zboczem poniżej doprowadza pod szczyt i dopiero tam jest króciutkie, ciekawsze przejście.
Zobaczyłam z daleka zatknięty w skały patyczek, myślałam, że ktoś zrobił sobie skok w bok z głównego wierzchołka. Dobrze, że w swej głupocie, a i ze strachu, nie poszłam na wprost, a już zdjęłam plecak nastawiona na walkę. Sensowne przejście okazało się po lewej stronie. Końcówka podejścia to ta rynienka na prawo od szczytu (który poniżej kropki):
Na szczycie dogoniła mnie włoska para i byli to jedyni ludzie, jakich spotkałam na odcinku od przełęczy. Ten patyczek wyznaczał jednak szczyt, z bliska okazał się po prostu drewnianym krzyżem. Pokazuję go z bliska, bo urokliwy i nietypowy.
Schronisko Quintino Sella to punkt startowy na Monte Viso. Pewnie w zwyczajnych czasach oblegane, ale na mojej ze 30-osobowej sali zajęte były tylko 4 łóżka. Naoglądałam się filmów o wejściu i nastawiłam się, że przejdę tyle, ile potrafię (z ew. kiblowaniem w nocy), skala trudności to PD (chodziłam wcześniej po PD-). Powstrzymał mnie widok ludzi pakujących raki. Przykro było, ale zrezygnowałam.
Lago Grande di Viso i schronisko Quintino Sella, noszące imię założyciela CAI:
6. Góra, na którą weszłam w zamian, jest aż o 822 m niższa. Viso Mozzo (3019) ma swój zabawny wdzięk estetyczny w postaci bardzo równego zbocza – wygląda jak kamieniste boisko postawione pod kątem.
Niestety obok stoi góra potwór, która pożera takie Mozzo wizualnie, i niby człowiek wszedł na kolejne 3000, ale myśli – dlaczego nie na tę obok? Zestawienie tych gór pokażę później na zdjęciach – będzie dokładnie widać, jaką to katastrofę zalicza górski turysta przy tej zamianie.
Poniżej widać mój jutrzejszy kierunek, będę szła do góry na lewo, do schroniska Giacoletti, które na sekundę pokazało mi swoje żółte okiennice, gdy się chmury łaskawie przesunęły.
Ze względu na swoją morfologię i położenie Monviso wydaje się „przyciągać” mgły równiny. Bardzo często góra jest spowita mgłą nawet w dni ogólnie dobrej pogody. To prawda, po stronie włoskiej, od wschodu, chmury i mgły kotłowały się zazwyczaj na całego, w przeciwieństwie do ascetycznej strony francuskiej.
Schronisko wieczorową porą - mam ochotę napisać, że wygląda jak broszka:
7. Na hasło "schronisko Giacoletti" ludzie reagowali achami o ochami, sprawdzę dzisiaj, czy słusznie. Gołe, nieozdobione chmurami poranne góry prezentują się skromniej niż wczoraj, ale trzeba pokazać i takie.
Na ścieżce wyżej nie widać nikogo, ale kręci się tu jednak sporo ludzi, większość dochodzi tylko do tych jeziorek poniżej, gdzie zalegają. Ale tych, co idą do schroniska (400 metrów wyżej), jest i tak aż nadto – z trudem załapałam się na nocleg.
I jeszcze rzut okiem do tyłu - w głębi wczorajszy szczyt, Viso Mozzo, tu wygląda elegancko, ale kilka zdjęć dalej zostanie zmiażdżony przez Monviso.
Giacoletti (2741) to najciekawiej położone schronisko na mojej trasie. Z jednej strony ściana trzytysięczników, na które można w dodatku sobie wejść, z drugiej rekreacyjna górka Losas (2837), z której można powyższe podziwiać, a jeszcze się na niej zdrzemnąć, posiedzieć wieczorem czy wbiec w ramach rozgrzewki, bo szczyt jest tylko 100 metrów nad schroniskiem. Ładnie ukazuje się nadchodzącym turystom, najpierw brama powitalna:
Gdy przyszłam, od razu weszłam na Losas, skąd zobaczyłam moją jutrzejszą trasę. Akurat z miejsca, w którym stałam, wyglądała na trudną. W dodatku widziałam z daleka gościa, który utknął na skałkach pod koniec piargów i z czymś się tam długo zmagał, a w końcu zawrócił. Zeszłam więc na dół i zaczęłam podchodzić, żeby przyjrzeć się trasie z bliska. Owszem na początku jest ślizgawica, czasem trudno zrobić krok do góry, ale właśnie to przeszłam na próbę. Jak będzie dalej i wyżej, sprawdzę jutro.
Tu już wygląda łagodniej, od schroniska na przełęcz trzeba podejść 180 m (piargi + wspinaczka), potem jeszcze 100 na szczyt:
8. Rano miałam powtórną przyjemność na tej zjeżdżalni, ale potem już – same cymesy, czyli wspinaczka à la Orla Perć, tyle że cały czas do góry. Zdjęcia poniżej pionizują to wejście, chyba aż tak nie było, ja weszłam bez większych problemów, z przyjemnością i lekkimi emocjami.
Łańcuchy doprowadzają na przełęcz Coulour del Porco (2920), a z niej mamy łatwe wejście na szczyt Udine (3022). Zwrócę uwagę, że trzy najbliższe szczyty mają nazwy włoskich miast: Roma, Udine, Venezia – nadano je z pobudek patriotycznych na początku XX wieku. Czarny szczyt w oddali to pewnie ta góra, na którą turyści wjeżdżali na koniach i rowerami.
Ostatni, łatwiejszy już etap przed szczytem:
Ze szczytu kolejny już raz mogę sobie popatrzeć, na co weszłam i na co nie weszłam dwa dni temu: po lewej Viso Mozzo, po prawej Monviso. No to dodam jeszcze, że Udine, góra, na której właśnie dumnie stoję, jest tylko 3 metry wyższa od malutkiego Mozzo. No cóż, w Kotyjskich liczy się tylko Il Re di Pietra - Kamienny Król, czyli Monviso.
Patrząc w drugą stronę: pierwszy szczyt to Venezia, ponoć trudniejsza od Udine, a na samym końcu para Granero i Meidassa - będę tam jutro.
Pora na wieczorny relaks na Losas, na zdjęciu niżej jest już kilka minut po ósmej, fajne, nastrojowe miejsce, ludzie rozstawiali namioty, młode pary migdaliły się nieśmiało.
9,10. Ostatni odcinek – ze schroniska Giacoletti do schroniska Barbara Lowrie (1753 m). Dołożyłam spontanicznie do trasy wejście a to do znanego tunelu, a to na przełęcz i w rezultacie nie zdążyłam dojść na nocleg do schroniska. Na horyzoncie sympatyczna para: po lewej Granero (na którym już byłam) i po prawej – Meidassa (na szczyt wejdę dzisiaj).
To był najbardziej zaludniony fragment trasy, ludzie parli do góry, żeby zobaczyć miejscową atrakcję – tunel wydrążony w skale. Wciąż jednak chmury, a może i same góry, skutecznie odgradzały mnie od widoku ludzkich siedzib, do Turynu w linii prostej jest stąd tylko 60 km.
Przyłączyłam się do tego pochodu, nigdy jeszcze w takim w Alpach nie szłam, na zdjęciu niżej jest ponad 50 osób. Zmierzamy do tunelu Buco di Viso (2882), szczególnego ze względu na rok powstania – 1480. Wydrążono go w celach handlowych za pomocą „żelaza, ognia, wrzącej wody i octu”. Dzisiaj ma 75 m długości, przez te 600 lat ubyło mu 25. Zastanawiałam się, po co go zrobili, skoro tuż obok, 92 metry wyżej jest przełęcz Traversette (2974), na którą osiołki by spokojnie wmaszerowały, sama też to zrobiłam. Wiki pisze, że poszło o zalegający długo na przełęczy śnieg, który był niebezpieczny i skracał okres handlowania.
Tunel jest za koszarami, na lewo, 100 m wyżej.
Znalazłam wśród zdjęć widok z góry: lewa strzałka – przełęcz Traversette, prawa – tunel Buco di Viso:
Po drugiej stronie tunelu Francja-elegancja:
Zeszłam do rozstajów i wróciłam na planowaną trasę. Tu już było tylko kilka osób. Najpierw muszę wejść na przełęcz Luisas (3019) rozdzielającą Monte Granero i Monte Meidassa. Na Granero już wchodziłam z drugiej strony, czas na Meidassa (3105). Oceniłam wzrokiem, że wejście na szczyt jest tak łatwe, że łatwiej już nie można, wiec pójdę sobie na skróty, nie od przełęczy. I dostałam za swoje - kamienie przypominały śliskie, wąskie dachóweczki, bardzo ciężko mi się z worem przedzierało do góry po nich – a w zasadzie podbiegało: po 2-3 błyskawiczne kroki, nawet chciałam zawrócić.
Od tej strony też jest wejście na Granero, ale trudniejsze: PD-. Wygląda ciekawie, zaczyna się na lewo, po skosie.
Zejście z przełęczy było cudne, tyle że dla górskich masochistów - całkiem długie, po stromym, kamienistym zboczu, oznaczone z grubsza i z rzadka, 400 m na dół po czymś takim jak niżej, nie ma zmiłuj. Tu już nikogo nie było, bo kto by tam chodził inaczej niż przez pomyłkę. Jasne, że mi się tam podobało, czułam z całą mocą, że jestem w górach.
Końcówka zejścia. Powinnam była zostać gdzieś tam na dole, zachodziło słońce, było przyjemnie, ale poszłam dalej, na kolejną przełęcz (skrywa ją chmura po prawej) - liczyłam na to, że dotrę przed nocą do schroniska. W dolinie za przełęczą w końcu gdzieś zatrzymałam się na noc, bo robiło się ciemno.
A to całe zejście, mam też takie zdjęcie, gdzie zbocze wygląda łagodniej, ale wybrałam to niżej - jako „bardziej zachęcające”. Po prawej Granero, po lewej – Meidassa.
Niby nie marznę w nocy, ale nabrałam podejrzenia, że organizm traci w nocy moc na utrzymanie ciała w odpowiedniej temperaturze, bo rano byłam wyjątkowo wypruta. Obiecałam więc swej cielesnej powłoce puchowy śpiwór.
11. Rano zeszłam do schroniska Barbara (ludzi mnóstwo, miejsce nadaje się tylko na punkt startowy lub końcowy) i kolejnego dnia - ostatnie 1000 metrów na dół, do Bobbio Pellice, gdzie 12 dni temu zaczynałam trasę.